Kto powiedział, że Związek Radziecki umarł? On tylko udaje trupa – ale niektórzy w to uwierzyli. Dała się przekonać na przykład Europa. A ja nie.
Wieczorem 25 grudnia 1991 roku znalazłem się przypadkiem na proscenium historii. Przyszedłem w gości do mojej amerykańskiej wydawczyni, Niny Salter, do słynnego „Domu na nabrzeżu” naprzeciwko Kremla. Wtedy wszystko było możliwe; nie dziwiłem się, że Amerykanka osiedliła się akurat w tym ogromnym, szarym, wieloklatkowym gmachu, gdzie za czasów stalinowskich represjonowali, rozstrzelali albo wywieźli do gułagów lokatorów wszystkich mieszkań – oprócz jednego. Każdy, kto słyszy tę historię, natychmiast pyta: Kto ocalał? Nina też o to spytała. Odparłem: A czy to ważne? To jak spóźnić się na samolot, który się rozbił.
W pewnym sensie sam byłem mieszkańcem tego wyjątkowego mieszkania w rozpadającym się Związku Radzieckim. Wokół mnie wszyscy cierpieli, dręczeni przerażającymi przemianami historycznymi, brakiem jedzenia, pieniędzy i perspektyw, dokuczliwym nadejściem nieoczekiwanej, nieprzewidzianej wolności – a ja chodziłem pijany ze szczęścia. Pierwszy raz w życiu miałem pieniądze i morze sławy. Nina Salter, która pracowała w Paryżu, wydała moją pierwszą powieść „Rosyjska piękność”; książka stała się istną bombą, która eksplodowała na całym świecie.
Tak oto jako szczęśliwy człowiek patrzyłem z bezgranicznym optymizmem na nieszczęścia Rosjan. Wydawało mi się, że lada chwila nadejdzie kres ich udręki – nie śmierć, ale lepsze życie. Jak okrutnie i nieludzko mylą się ludzie szczęśliwi!
Już dużo wcześniej nawiązaliśmy z Niną bliskie relacje. Piękna z nas była para nad brzegiem rzeki Moskwy. Siedzieliśmy na kanapie przy oknie, gdy Nina powiedziała:
– Będą zdejmować z Kremla czerwony sztandar.
Nie uwierzyłem, ale Amerykanie zawsze wszystko wiedzą najlepiej. Wyszliśmy na balkon. Było już ciemno. Wietrznie i zimno, jak jest prawie zawsze w grudniu w Moskwie. Nagle nad kremlowską rezydencją radzieckiego prezydenta, nad gmachem podobnym do masywnego grzyba bądź główki męskiego przyrodzenia patrzącego w niebo, drgnęła największa z flag. Przez chwilę wisiała jak kir żałoby po sobie samej. A potem ci, którzy ją ściągnęli, chwycili ją i ponieśli w niebyt.
Od mroźnego wiatru zlodowaciały mi uszy. Nie wierzyłem, że czerwona flaga mogłaby kiedykolwiek zniknąć. Była dla mnie nie sztandarem zwycięstwa, lecz krwawą, kłamliwą zasłoną. Kiedy ostatecznie wyzionęła ducha, na jej miejsce nad Kremlem zaczął się piąć trójbarwny sztandar, który w Związku Radzieckim obłożony był całkowitą anatemą: lepiej byłoby się obwiesić zakazanymi amerykańskimi dolarami niż trzymać w dłoni taki symbol zdrady. Sztandar podobny do flag krajów europejskich. Sztandar, który uspokajał. Chronił przed totalitaryzmem. Ale nie wyszło.
Nie płakałem, ukrywszy twarz w dłoniach. Ja, bywały mieszkaniec Moskwy, pomyślałem: to zwykła zmiana dekoracji. Wróciliśmy z Niną do pokoju, przykryliśmy się kocem, zapomnieliśmy o Historii.
Kiedy późnym wieczorem wracałem do domu, pogrążone w mroku śródmiejskie ulice były puste. Nikt nie skakał z radości.
Jeśli zapomniałem o Historii, to Związek Radziecki przetrwał, udając trupa. Dążąc do przetrwania zrzucił z siebie nie tylko czerwoną skórę, ale także najróżniejsze radzieckie republiki, które mogły go pociągnąć na dno. Wciąż żył w głowach większości mieszkańców mojego kraju, w ich zdolności do przełamywania się. Kołatał się w głowie Jelcyna, gdy prezydent odmówił przeprowadzenia dekomunizacji kraju i odrzucił pomoc młodych reformatorów. Odradzał się na wojnie czeczeńskiej. Związek Radziecki powoli odzyskiwał siły. Dziękuję ci, rosyjski narodzie! W ostatecznym rozrachunku nie władza, lecz przede wszystkim naród go odchował i odkarmił.
I tak oto dzisiaj Związek Radziecki pachnie i rozkwita. W kraju rosną pomniki Stalina i nadchodzi kres lekkomyślnego wolnomyślicielstwa. Związek Radziecki jak obłąkany bobas pobrzękuje szabelką, straszy wszystkich dookoła, chce się wzmocnić kosztem sąsiadów, odzyskać to, co utracił. Trochę już się udało odzyskać. Na przykład Krym. Związek Radziecki nabiera sił przy aplauzie narodu. Zaczyna się nowa era socrealizmu.
Jeśli jednak Związek Radziecki nadal żyje, to kiedy właściwie przyszedł na świat? Wielu ludzi uważa, że narodził się razem z radziecką władzą. Bzdura! Związek Radziecki zawsze był w Rosji. Także za czasów Iwana Groźnego, Piotra Wielkiego i wszystkich pozostałych carów. Marzył, żeby się rozpełznąć na dwóch kontynentach na przekór geografii – i dopiął swego. Wygrał ze wszystkimi, bo w ogień zwycięstwa ciskał swoich obywateli, a oni płonęli z większą ochotą, niż inne narody. Oto strawa, którą karmi się Związek Radziecki.
Ale kiedy się właściwie narodził? Nie napisano jeszcze rosyjskiej Historii, istnieją tylko tryumfalne wymysły, które są na rękę Związkowi Radzieckiemu. Najprawdopodobniej jednak przyszedł na świat w niedobranym stadle tatarsko-mongolskich zdobywców i rosyjskiej duszy, która gnieździła się na lesistych brzegach rosyjskich rzek. Rosyjska dusza zaciążyła. Narodził się maleńki bohater. Spojrzała na niego matka i pomyślała: jak by go nazwać? I wymyśliła imię Związek Radziecki. Piękne miano! Teraz znają je wszyscy.
Wiktor Jerofiejew – rosyjski pisarz i publicysta, autor tłumaczonych na kilkadziesiąt języków bestsellerów, w których z sarkazmem i ironią rozlicza się z rosyjską historią i mitami („Dobry Stalin”, „Rosyjska piękność”).